Uratowałyśmy świat.

sobota, 19 grudnia 2009
Przedwczoraj były KasiStasi urodziny. Ten dzień był trochę stuknięty. To znaczy właściwie nie dzień (przecież!:) tylko my w tym dniu dałyśmy upust naszej świrniętości. Kasia, w ten ważny dla niej dzień, była skazana na moje i Mai towarzystwo. Najważniejsze jednak, że pod koniec dnia stwierdziła, że było super :D A jak się zaczęło? Kasia miała marzenie: „Mesia, chodźmy kiedyś w końcu nad morze, na ten klif w Gdyni Orłowie, ja tam nigdy nie byłam, strasznie chciałabym zobaczyć jak to wygląda". Postanowiłyśmy zacząć więc od spełnienia tego marzenia... Umówiłyśmy się, że spotkamy się na stacji Orłowo SKM po zajęciach. No i się spotkałyśmy. Ja wysiadłam, Kasia już czekała... A na dworze... śnieg... minus milion stopni... i tak na siebie patrzymy i do naszych głów równocześnie zapukał zdrowy rozsądek mówiący z politowaniem, że dzisiaj pogody na morskie klifowanie zdecydowanie NIE ma. Za porozumieniem stron udałyśmy się więc zobaczyć "ten drugi klif" - czyli poszłyśmy sobie do największego Centrum Handlowego w Gdyni, które się "Klif" nazywa. Pobłąkałyśmy się tam jak zgubione owieczki, ale w międzyczasie uknułyśmy (według nas bardzo sprytny i błyskotliwy) plan: spotkamy się z Mają w CinemaCity, pójdziemy zjeść coś dobrego, a potem do kina. W końcu "na pewno grają coś fajnego". No i faktycznie - dojechała do nas Maja, zjadłyśmy smaczne pizze siedząc boso na poduszkach w jakiejś pseudo-wschodniej knajpce (w knajpce wszystko było wschodnie oprócz kelnerów, muzyki, jedzenia i wystroju- stąd pseudo, ale jednak było miejsce, gdzie po 'uprzednim ściągnięciu obuwia' można było usiąść na poduszkach za kotarką - stąd wschodnia). No, a potem udałyśmy się do kina. Okazało się, że jedyny film, który był "w miarę" do obejrzenia to "2012". Sęk w tym, że trwał około 3 godzin, czego wcześniej nie przewidziałyśmy. A na siedzenie 3h w kinie o tej porze nie mogłyśmy sobie pozwolić, bo miałyśmy półgodzinne Emensisowe spotkanie umówione już wcześniej z ekipą "Pod Prądu". Stwierdziłyśmy więc, że w zaistniałych okolicznościach wszystko wskazuje na to, że nadszedł czas na mały deserek. Dopiero potem umówione spotkanie, a potem-potem jak starczy sił: kino. Deserek był rzeczywiście niezły - bo skonsumowany w pijalni czekolady. Spotkanie późniejsze wyszło bardzo najs. Stwierdziłyśmy, że w takim razie mamy siły jeszcze na kino. I tutaj tak naprawdę historia dnia się dopiero zaczyna. Film był... no... było nas mało w kinie. Więc pozwalałyśmy sobie na żywe i spontaniczne reakcje, które same się pojawiały. Od głośnego śmiechu (tutaj przytoczyłabym przykłady, ale sądząc po reakcjach innych, a raczej ich braku, to były to sytuacje śmieszne tylko dla nas), przez zaciskanie dłoni na poręczach foteli (ten samolot musi się wznieść wyżej, wyżeeeej! bo stuknie w ten budynek!!!), przez wstrzymywanie powietrza razem z nurkującym głównym bohaterem (on się nie utopi, bo ona go kocha, to się nie może tak skończyć! On na pewno zaraz wypłynie i się pocałują i będą żyć długo i szczęśliwie), do drobnych komentarzy "kocham amerykańskie filmy" (chwila grozy, potrzeba szybkiej decyzji, świat wisi na włosku i padają słowa: "zbierzcie wszystkie najpotrzebniejsze dane" - "tak jest kapitanie!" albo motyw z amerykańskimi programami komputerowymi działającymi na zasadzie "URATOWAĆ ŚWIAT? ENTER. RATOWANIE ŚWIATA: 10%-20%...100%. ŚWIAT URATOWANY.") Ja jednak też stwierdziłam, że moim bohaterem w tym filmie wcale nie jest postać główna. Ani nawet Amerykanin! Moim bohaterem jest... Saszka! Kasi skojarzył się on co prawda z Kronkiem (z Nowych Szat Króla), ale moim zdaniem Saszka jest boski... 1. Jego ruski akcent 2. Jego twarz blacha przy pilotowaniu mega samolotu 3. Jego bezinteresowne i bohaterskie poświęcenie, by ratować innych 4. Jego... ach, co ja będę pisać :D Saszka is my hero. Po prostu! <:F> W każdym razie film był długi (chociaż się tego za bardzo nie czuło) i dobrze zrobiony (chociaż się wiedziało, że ta ziemia się przecież nie zapada, że wieża Eiffla w rzeczywistości nadal stoi - to jednak efekty specjalne były spokko). Potem tak nakręcone i roztrzęsione emocjonalnie wyleciałyśmy z kina (godzina ok. 24.00) i obliczyłyśmy, że mamy bardzo mało czasu na pociąg do domu. Ruszyłyśmy więc w dziki bieg po śniegu, mijając ludzi i wyobrażając sobie, że zdążenie na kolejkę jest wyczynem na miarę ratowania świata przed zagładą. Toteż biegnąc krzyczałyśmy do siebie "szybciej! bo nas dogoni fala!", "tęęęęędyyyyyyyyy!!!!" - wymachując rękami i udając w biegu tryb "slow-motion". No i tam takie inne jeszcze zwroty padały, których teraz już sobie przypomnieć nie mogę ;) W każdym razie był mega ubaw. Wpadłyśmy do pociągu i starałyśmy się zachować spokój, mimo, że cały pociąg był w niebezpieczeństwie (o czym wiedziałyśmy tylko my) i że musimy zdążyć kupić bilety zanim zamkną się wszystkie śluzy ;D Udało się w ostatniej chwili: bilety kupione, pociąg uratowany. Tylko, że... pociąg nie dojeżdżał do naszej stacji docelowej. Musiałyśmy kolejne 30min przeczekać na stacji benzynowej w Rumi, czekając na SKM do Redy. O godzinie... no... późnej, przy sporym zmęczeniu fizycznym oraz zmarznięciu, Kasia wpadła na bardzo ambitną (jak na tamte warunki) zabawę: dokańczanie zdań. Nie trudno się domyślić, że odpowiedzi nie miałyby żadnego sensu dla kogoś słuchającego nas z zewnątrz. Ale 40min minęło jak z bicza trzasnął, to fakt. Wychodząc już (za aprobatą Mai), poszłam jeszcze powiedzieć pani obsługującej sklepik stacji benzynowej, że jest bardzo ładna (i to nie jako jakiś psikus, albo żart - moim zdaniem faktycznie była zjawiskowa! A co, jeśli o tym nie wiedziała? A co jeśli myślała o sobie, że jest brzydka i nic nie warta? Musiałam jej to powiedzieć! :D) i tak oto pozostawiłyśmy osłupiałą ekspedientkę wraz z jej miejscem pracy i ruszyłyśmy w ostatni etap podróży do domu. Oficjalne zakończenie opowiadania brzmi tak, że poszłyśmy szybciutko i grzecznie spać, bo nas bardzo zmorzył sen (nie ma sensu wspominać o tym, że po przekroczeniu naszego progu odzyskałyśmy siły i energię do zrobienia jeszcze kilku crazy rzeczy :P). Ale się rozpisałam! To już koniec posta. I basta.
PS. Postrafiam wsiskih Poljakuf i ... ziomkuf Saszki :D

bananowy wieczór od kuchni

piątek, 11 grudnia 2009
Istnieją tacy, którzy chcieliby poznać przepis na bananowe ciasteczka. Oto zdradzam więc naszą tajną recepturę...

Przede wszystkim należy wybrać się do sklepu, najlepiej takiego, który jest tani, albo takiego, gdzie są codziennie niskie ceny. Tam, w odpowiednim dziale (kierunek: lodówki) trzeba znaleźć rulonik różniący się zewnętrznie od opakowania papieru śniadaniowego jedynie napisem "ciasto francuskie". Kiedy najważniejszy produkt już leży w koszyku/wózku, warto zaopatrzyć się także w paczuszkę cynamonu, banany i cukier. Żeby wszystko wyszło, w domu powinien znajdować się nóż oraz działający piekarnik wyposażony w blachę. Po zakupach należy odpocząć, a po odpoczynku można zabrać się już do dzieła.

Wyjmujemy ciasto i rozwijamy rulonik, po czym tniemy ciasto nożem na kwadraty (dla lubiących wyzwania: każdy o polu 17cm²). Ważne - ciasto powinno być cały czas na papierze, papieru jednak nie kroimy. Następnie obieramy banany i kroimy na kawałki. Na brzegu każdego kwadracika ciasta układamy jeden kawałek owocu, posypujemy to niewielką ilością cukru i cynamonu i zawijamy ciasteczka, nakładając na owocową górkę ciasto z drugiego końca kwadracika (wszyscy oczywiście rozumieją, co mam na myśli). Powstają ruloniki, które układamy równomiernie na papierze, papier równomiernie na blasze, blachę wsuwamy równiutko do piekarnika, który oczywiście wcześniej nastawiliśmy na około 180° (tylko dla wyjątkowych umysłów: 179,4879°). Po około 20 minutach (dla tych, którzy nie tracą wiary w swoje zdolności matematyczne: po 19 minutach 56 sekundach i 2 setnych) wyciągamy gotowe ciasteczka, nie zapominając o użyciu chwytaczek ręcznie wykonanych na szydełku przez naszą babcię, która zawsze wierzyła w nasze kulinarne zamiłowanie. Wykładamy ciasteczka na duży talerz, robimy herbatę (na którą przepisu już nie zamieszczę) i cieszymy się smakiem, by potem walczyć z próchnicą...

Taką mniej więcej recepturę zdradził nam Munio, kiedy dawno temu odwiedził Redę. Dodam jeszcze, że zamiast bananów można użyć jabłek. Sonia dokonała ostatnio wariacji tego przepisu, dodając do każdego ciasteczka tartą czekoladę. Można też skropić owoce sokiem z cytryny, żeby nie było za słodko. Zachęcam do eksperymentów. Podejmijcie kulinarne wyzwanie i dajcie znać o wrażeniach smakowych (bo przecież nie pisałam tego wszystkiego tylko po to, żebyście mieli co czytać)!

O Zwyczajach Mikołaja

czwartek, 10 grudnia 2009
Nasz Mikołaj zwany jest często Mikołajeniem. Sama nie wiem dlaczego, ale wiem, że co roku na karniszu w kuchni wisi coś, co w noc poprzedzającą szóstego grudnia Mikołajeń tam zostawił bądź zgubił, a na stole leży biała kartka wypisana (czasem równie białym) wierszem. Nikt nigdy nie przyłapał Mikołajenia na gorącym uczynku, bo jego wizyta odbywa się zawsze w nocy (która w naszym domu jest przestawiona bardziej niż sam czas i trwa mniej więcej od 2 do 11 wg zegara wdudziestoczterogodzinowego). Nasza Mikołajeniowa tradycja powstała kilka lat temu. I tak pierwszy wiersz zaczynał się słowami "Ośnieżone srebrne kule, by zawartość zjadać czule (...)", a na karniszu wisiały 4 srebrne kule: jedna dla Mamy, druga dla Taty, kolejna dla Meli i ostatnia dla mnie. Każda o innej zawartości, zgodnej z gustami adresatów. Potem były "Osrebrzone sopelenie", rok później Renifereń Mikołajenia zgubił swoje podkówenie (żebyście tylko wiedzieli, z czego oni robią te podkowy!), w 2008 Mikołaj zostawił swoją własną rękawicę, a w tym roku...

"A w tym roku: ZASKOCZENIE!
Nasz Mikołaj wyjątkowo inne teraz miał... natchnienie.
Żeby boczków nie hodować
I w swetrzyskach ich nie chować
Przyniósł cudo do skakania -
Zimowych wieczorów wspólnego spędzania
- dla BADZIUSI, co jest wzorem (w tańcu) dla swej wnusi ;)
- dla MAJENI, bośmy jej uśmiechu wszyscy stęsknieni
- dla MECHASA, w takt EMENSIS niech pohasa
- i dla MAJSTRA, niech swe kości tak rozrusza, jak w młodości

- A gościnnie dla MARYSI, niech na necie wciąż nie wisi :D"


Kto zgadnie, co było w prostokątnej srebrnej torbie wiszącej na środku kuchennego karnisza?

Przy tej okazji należy wspomnieć o jeszcze jednym domowym zwyczaju: ten, kto pierwszy zobaczy ślady po Mikołajeniu, mimo trudnej do opanowania ciekawości, zostawia wszystko w nienaruszonym stanie. Dopiero w porze obiadowej, gdy wszyscy domownicy (włączając w to Mikołajenia incognito) są zebrani razem przy kuchennym stole, nadchodzi odpowiednia chwila, by wspólnie odkryć tajemnice srebrnych niespodzianek.

Radosna twórczość Mesi

środa, 9 grudnia 2009
Studenci naszej wspaniałej uczelni mają wiele okazji, by w różnorakich konkursach wykazać się swą bogatą i wszechstronną (bądź bardzo specyficzną) wiedzą. Są konkursy "Młody Naukowiec", są regularnie organizowane konferencje naukowe, na których można wygłaszać referaty... Jest też konkurs, który został niedawno ogłoszony na moim wydziale. Konkurs, który jest skierowany tylko do studentów psychologii i ma na celu zachęcenie ich do podejmowania działań na rzecz włączania się w naukowe życie uczelni. Jakie są zasady? Brzmią mniej-więcej tak: pokaż nam swoje bohomazy, a będzie fajnie! Generalnie chodzi o to, żeby wrzucić do skrzynki konkursowej jeden rysunek, który powstał z nudów (lub pobudzenia twórczego, które musiało znaleźć swe ujście, rzecz jasna) na jakimś z wykładów na psychologii. No i pomyślałam, że w końcu nadarzył się (na V roku!) konkurs, w którym chyba odważę się wziąć udział :D Nie wiem tylko jaki rysunek wybrać. Pokazuję więc tutaj kilka, a za pomocą komentarza do posta, można zostawić swój głos :)

1. "ALE O SO CHOSI?" - czyli obrazek nr 1 (to chyba był jakiś dłuuugi wykład...:)

















2. "MIŁOŚĆ I NIENAWIŚĆ" - czyli egzystencjonalne nudy na psychologii społecznej

















3. "SERSA" - czyli jak już nie masz pomysłu, co rysować, motyw serca zawsze uniwersalny!










4. "DWA ŚLIMAKI" - ja już nie wiem o co tu chodziło, mam nadzieję, że nikt tego nie zanalizuje psychologicznie ;)











5. "WSZYSTKO MA SWÓJ POCZĄTEK" - filozowanie na potrzeby doczepienia ideologii do powstałego bezwiednie bohomaza

o szczęściu nieco...

piątek, 4 grudnia 2009
"Szczęście to umieć cieszyć się z małych rzeczy" - nie wiem kto, nie wiem kiedy i gdzie to wymyślił i nie pamiętam skąd znam ten cytat. Ale ten, kto to powiedział, to chyba mądry człowiek był, bo moim zdaniem coś w tym jest. Takie codzienne szczęście składa się głównie z małych, pojedynczych chwil, które trzeba się nauczyć doceniać. Uuu, ale ja dzisiaj filozuję! Ale to dlatego, że miałam dzisiaj takie zajęcia. Dowiedziałam się na nich paru ciekawych faktów o ludziach, którzy pozytywnie patrzą na życia blaski (chociaż to akurat żadna sztuka), a jednocześnie mają zdolność do znajdowania promyków pozytywności w życia cieniach albo rzeczach prozaicznych. Mowa o... optymistach. Z badań wynika, że: 1. Optymiści dłużej żyją 2. Optymiści osiągają więcej celów i są skuteczniejsi w działaniu 3. Optymiści mają wyższą samoocenę 4. Lepiej radzą sobie ze stresem. Ale najważniejsze, czego się dzisiaj dowiedziałam i najbardziej dla mnie odkrywczo-zaskakujące jest to, że podobno optymizmu można się NAUCZYĆ! Ta wieść mnie ucieszyła. Właściwie to... sama siebie uważam się za optymistkę (odziedziczyłam po tacie, może w nieco mniejszym natężeniu "niepoprawności"), ale w moim otoczeniu znajdują się również malkontento-narzekacze. Są to ludzie bardzo kochani, ale czasem trochę marudzą :) No dobra. Przejdźmy do konkretów: w ramach uczenia się optymizmu, narzekacz musi m.in. zrezygnować ze swojego dotychczasowego ...mówienia. Nawyk używania zwrotów "nie mogę", "nigdy mi się to nie udaje", "nic nie umiem", "nie dam już rady" itp. wyzwala wiarę w to, że rzeczywiście tak jest (a prawie nigdy tak NIE jest). Jak zmienić nawyk? Podobno tak: trzeba conajmniej 20 razy pod rząd (bez przerw i wyjątków) powtarzać zachowanie dobrego nawyku, który wstawiamy w miejsce starego, złego nawyku (oznacza to, że jeśli chcemy np. nauczyć się wstawać o 6.00 rano, to przez 20 dni z rzędu, bez wyjątków, o takiej porze wstajemy, a po tym czasie wstawanie o tej porze powinno być już pikusiem). Jak zmienić zły nawyk mówienia? Trzeba zamienić zwroty z negatywnych w pozytywne, np. z "nigdy mi się to nie udaje" w "pamiętam, jak wyszło mi to wtedy i wtedy"... Itd.
To jest fajne o tyle, że mi pokrywa się z tym, co Biblia mówi na temat języka. Właściwie w Biblii to jest ujęte jeszcze dosadniej: w jego mocy jest życie i śmierć! To, co mówimy ma znaczenie, bo wyzwala (pozytywną lub nie) wiarę. "Wyznanie przynosi posiadanie". Coś w tym jest. Jasna sprawa, że przez samo mówienie "jestem super, uda mi się" nie osiągniemy szczytów, ale będzie nam z pewnością o wiele łatwiej!
A jeszcze apropos doceniania różnych małych rzeczy, to... ćwiczę, ćwiczę! :) Dzisiaj np. w drodze na uczelnię mogłam płynnie, bez zatrzymywania się przechodzić na światłach, bo akurat jak się do nich zbliżałam, zapalało sie zielone. To daje takie fajne uczucie satysfakcji (Yeah! Królowa idzie, nawet światła uliczne są na jej usługach!:D). A np. w drodze powrotnej, moje kubki smakowe zapragnęły tęsknie doświadczyć smaku ich ulubionego batonika (nie powiem jakiego, nie będę przecież Knoppers'om kryptoreklamy robić) i okazało się, że miałam przy sobie TYLKO tyle i dokładnie tyle, ile trzeba było na niego wydać. Oczywiście tu można się zatrzymać i wywnioskować, że biedna jestem, skoro nie mam nic w portfelu ponad 1,38. Ale...ale...ale to nie jest ważne (no przynajmniej mało istotne w tamtym momencie) :D
Aha, na dowód mojej szczerej radości udostępniam publicznie widok mojego pełnego uzębienia wraz z okalającą go twarzą (czyli pod pretekstem posta na blogusiu, wrzucam swoją słitaśną fotkę).
Loffciam! :**
Let God's love, peace, wisdom and joy be with you everyday!
Loffciam łans egejn ♥♥♥

Co takiego wydarzyło się w zeszły weekend?

piątek, 27 listopada 2009
Nie wróciłyśmy do domu! A to dopiero święto! Taka sytuacja zdarza się tylko kilka razy do roku. Już wcześniej wiedziałyśmy, że na ten weekend nas w domu nie będzie, bo miały się odbyć 3-dniowe warsztaty muzyczne w Gdańsku. Zostały jednak odwołane (ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu). Postanowiłyśmy mimo to zostać w GD na ten czas, żeby zrobić kilka rzeczy, na które nie byłoby inaczej czasu ani w tygodniu, ani w weekend. Sobota początkowo miała być "dniem sprzątania mieszkania - w końcu!" (wg podjętej słownie umowy między mną a Kasią-Stasią), ale jakoś tak przerodziła mi się z rana w "Majo! Jedźmy do galerii wydać całą kasę na ciuszki!" i pod tym hasłem trwała do wieczora. Wieczorem jednak, kiedy z różnych stron zjeżdżając, spotkałyśmy się w naszym gniazdku, ku niezadowoleniu Kasi-Stasi, dom okazał się niewysprzątany. W rezultacie ku wielkiemu (tym razem mojemu) niezadowoleniu, dom jeszcze tego dnia został i tak sprzątnięty. Nie to, że nie lubię porządku, bo przecież cenię go sobie bardzo, tylko jakoś tak... nie miałam już siły na takie "mniej priorytetowe sprawy" ;) Ale lepiej dotrzymywać słowa, niż go nie dotrzymywać. Oto sobotnia mądrość Melanity.
Niedziela była super. I była...długa! A to za sprawą tego, że musiałyśmy z Majenią wstać o godzinie szóstej (co dla mnie np. jest środkiem nocy). Potem czekała nas podróż SKM-ką do Gdyni Głównej, skąd przesiadałyśmy się do pociągu mającego dowieźć nas do Kościerzyny. Okazało się jednak, że połączenie Gdynia-Kościerzyna nie jest takie proste, bo z powodu remontów, trzeba się w międzyczasie przesiąść z kolejki na autobus i z powrotem po ok. 40min. Ale oczywiście było warto, przecież liczył się cel: zdążyć na nabo w Kościerzynie i spotkać się z pewną Zdobywczynią! Jadąc kolejką bawiłyśmy się z Majenią w swoją (dla obserwatorów - głupawą) zabawę pt. "czego teraz słucham", która polega na tym, że bezdźwięcznie śpiewamy sobie nawzajem piosenki, które właśnie lecą w naszym MP3. W skrócie chodzi o wyczytanie z ruchu warg, czego słucha druga i powiedzenie autora i tytułu piosenki. Właściwie, to ja się bawiłam, bo tym razem tylko ja wzięłam w podróż słuchawki. Był nawet taki moment w naszej (bądź co bądź - długiej) podróży, że chciałam siostrze mej z życzliwości i dobroci serca użyczyć jednej słuchawki, ale ona daru nie przyjęła. To znaczy, w tym właśnie cały komizm sytuacji: przyjąć nie była w stanie! Okoliczności: godzina 7 rano, ciemno, zimno (i nie ma Cię), jedziemy autobusem (tym przesiadkowym), Maja koło mnie, ja dzielę się słuchawką, ona próbuje zainstalować ją sobie w uchu, a po nieudanych kilku próbach patrzy na mnie z rozczarowaniem i rezygnacją mówiąc: "E, weź ją sobie, nie mieści mi się to w uchu! Jest za duża!" (widok Mai wyrazu twarzy przy tym jest kolejną rzeczą z serii "bezcenne"). W tym momencie śmiech wydostał się ze mnie tak niekontrolowanie, że cały autobus słyszał chichot ze środkowego rzędu przy oknie. Narobiłam wstydu młodszej siostrze. Ale siara ;)
Znowu się rozpisuję... Przyspieszając tempa: dojechałyśmy cało i zdrowo do Kościerzyny, odnalazłyśmy miejsce schadzek tamtejszej wspólnoty i z radością uczestniczyłyśmy w Kościerskim nabo. Żałowałam, że uwielbienie trwało tak krótko! Pamiętam dokładnie o czym było pierwsze mini-kazanie i o czym potem mówił pastor. Oba przesłania mi się podobały. Pierwsze było o tym, że uczniowie Jezusa to były półgłówki, a drugie o tym, że każdy z nas jest osłem. Tzn. powinien być, a jeśli nie jest, to nie jest dobrze ;D
Oczywiście to w dużym skrócie i uproszczeniu. A tak bardziej serio, to pierwsze było o historii z łodzią i sztormem, kiedy uczniowie przerazili się, że toną, a Jezus beztrosko śpi. I kiedy On uciszył burzę, zjarzyli się, że przecież Jezus czyni cuda i nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Wniosek: często sami jesteśmy takimi "uczniami", którzy zapominają, że Bóg może wszystko, bo jesteśmy przerażeni jakimś "sztormem". Druga część, kazanie pastora: historia o tym, jak Jezus wjechał na osiołku do Jerozolimy w niedzielę palmową. Osioł miał ten zaszczyt, żeby nieść "obecność Bożą", a ten zaszczyt powinien też być naszym pragnieniem w codziennym życiu.
Po nabo zostałyśmy zaproszone na bigos. I tak od bigosu, przez herbatę z biszkoptami, do zimnej kawy z czekoladą minęło sporo godzin, w czasie których zdążyłyśmy porozmawiać ze Zdobywczynią o wielu rzeczach, poznać się troszkę lepiej, a nawet poznać jej przyjaciół. Zdobywczyni jest jedną z osób, które wydają mi się bliskie sercem. Lubię ludzi z pasją! I z wielkimi marzeniami, którzy są odważni na tyle, by zaufać Bogu i kochać Jego plany bardziej niż swoje. Mam nadzieję, że to dopiero początek naszej znajomości i że wiele fajnego dopiero przed nami (i tak nam dopomóż Bóg) :):)

o jednym z mnogich oblicz miłości

czwartek, 26 listopada 2009
Dzisiaj jest czwartek... Włączyła mi się tęsknota za Matysią. Bardzo wyjątkowo się złożyło, że nie widziałam jej już ponad tydzień. Zawsze wracam na weekendy do domu, ale akurat ostatnią sobotę i niedzielę spędziłyśmy z Majenią nietypowo. Ale o tym co działo się w weekend, napiszę później. Teraz się trochę porozklejam nad moją kochaną siostrzenicą... Mam taką fazę, że jak zaczynam za nią tęsknić, to odtwarzam sobie na lapsie filmiki, które ostatnio jej nakręciłam, albo jakieś najświeższe zdjęcia. Ona jest taka słodka... Mój aniołeczek kochany ;D Oczywiście - wiadomo, charakterna jest dziewczyna, bo umie powiedzieć "nie pjesiadziaj!" jak jej coś nie pasuje. Ale ta chwila (zawsze nieoczekiwana: a to jak siedzi na nocniku, albo szuka kredki pod łóżkiem, albo upaprała się mąką przy stole, albo zgubiła kapcia), kiedy Matysi głosik oznajmia "ja lubie. Ciebie, wieś?" jest bezcenna (za całą resztę bym zapłaciła MasterCard'em, ale nie jestem jej szczęśliwym(?) posiadaczem. Wniosek: mam jeszcze sporo bezcennych rzeczy w życiu. I pewnie jeszcze o niejednej napiszę). Słysząc takie słowa od tego małego Dziewczątka, ja bezzwłocznie i z rozczuleniem wyznaję mu moją najszczerszą miłość, a Matysi reakcje zawsze przekraczają moje wyobrażenia. Za każdym razem jestem ciekawa, co takiego wymyśli, żeby udać, że mojej miłosnej deklaracji wcale nie było. I tak oto zaraz po "ależ ja Cię strasznie kocham Matysiu, wiesz?" słyszę np. "o, kotek idzie!", "jeciem głodna", "mogę obezieć bajkę?", "gdzie jeś Badziusia?", "jobać, nie ziapjełam bluzy!", "deść NIE pada!". Poza tym Matysia jest dziewczynką wyjątkową, ponieważ lubi słuchać tylko Emensis. Czasami jeszcze godzi się na jakiś utwór Hillsong United, ale po chwili i tak upomina się o "mujikę emenśiś". Tańczy na stole; mocno się przytula kiedy jest bardzo zmęczona i śpiąca albo kiedy musi przeprosić za przemoc fizyczną (jakiej się czasem wobec np. moich włosów dopuszcza); głaszcze po buzi lepiącymi łapkami; uśmiecha się, kiedy zamyka oczy i myśli, że jej nie widzę; częstuje swoimi "chrupaczkami", ochoczo pomaga wieszać pranie rozrzucając mokre ubrania wokoło suszarki, śpiewa moje piosenki, lubi jak gram na gitarze...Och. Już niedługo ją zobaczę. I natychmiast wejdę z nią w obfite interakcje, które zintensyfikują się w ciągu weekendu na tyle, że z ulgą zakończę je w niedzielę :) I potem... znowu przyjdzie taki "tęskny czwartek" jak dziś. Ach miłość, miłość... :D
[ Tak sobie myślę... warto by chyba było jedną rzecz zaznaczyć: do wszystkich, których siostrzenicą/wnuczką/córką Matysia NIE jest, albo którzy siostrzenic nie mają, mam apel: nie bójcie się (o) mnie, ja jestem normalna! ;D ]

bananowy wieczór


Dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowy, bo za mniej więcej dwie godziny przyjedzie do Redy moja droga koleżanka Sonia. Jak już tu będzie, to sobie we trzy (Sonia, Mela i ja, bo Kasia pojechała do Bytowa) pogramy i pośpiewamy, zrobimy pyszną kolację i ciasteczka francuskie nadziewane bananami... A żeby było całkiem bosko, wypadałoby najpierw trochę posprzątać w domu. Dlatego kończę pisanie na dziś. Aha, jeszcze tylko dodam, wracając do poprzedniego mojego posta, że w środę rano dokończyłam przygotowywanie wypracowania, napisałam pracę na zajęciach i dziś dostałam ją z powrotem ocenioną na czwóreczkę. To chyba moja pierwsza ocena w tym semestrze. I od razu taka psująca średnią ;)

jestem dzielna (...trudno o taką ;)

środa, 25 listopada 2009
Zmęczonam. Padam. Ale padam z satysfakcją! A to już robi różnicę, tak jak słowo "prawie". Jestem z siebie dumna, bo dzisiaj przeszłam samą siebie - zostało mi już tylko 10 ankiet do rozdania. A resztę mam! Jak to się stało? No bo... jak już wspomniałam - przeszłam samą siebie, "gdyż iż" przeszłam całą Gdańską Polibudę wzdłuż i wszerz szukając potencjalnych "ofiar" i byłam w tym polowaniu całkiem skuteczna. Yeah. Procedura podobna jak wcześniej - bieganie, rozdawanie, instruowanie, (pocenie się) i takie tam... Teraz mam już za sobą wizyty na trzech trójmiejskich uczelniach. I co ciekawe, poczyniłam pewne obserwacje. Tzn. sam fakt, że je poczyniłam może nie jest aż tak ciekawy, ale liczy się ich treść. Najpierw był uniwerek, wydział nauk społecznych (z wykluczeniem psychologii): ludzie zachowywali się jak profesjonalni wypełniacze - robili ankiety błyskiem, prawie zero pytań, kontrowersji, niejasności. Szło w miarę gładko. Potem był uniwerek, ale wydział matematyczno-fizyczny. O-MÓJ-BOŻE...(%^$&%^#!) Tutaj spędziłam około godziny, uzyskując w zamian AŻ 2 wypełnione ankiety oraz około tuzina pytań filozoficzno-egzystencjonalno-duchowo-metafizycznych, które zahaczały rzekomo o jakieś punkty ankiety. Nigdy więcej do mat-fizu na UG. 8) Potem... potem było prawo na UG. Stwierdzam, że studenci prawa to ludzie bezproblemowi, z dużą ilością wolnego czasu i brakiem pomysłu na jego spędzenie, co dla mnie oczywiście oznaczało, że ankietowanie szło mega-super gładko (aha! i z perspektywy czasu oceniam, że studenci tego kierunku są statystycznie najprzystojniejsi ;). Kolejny dzień postanowiłam poświęcić tylko AWF-owi. Tam się działo, oj działo... Tylko tam wypełniający ankietę mylili skale, zapominali poleceń, wypisywały im się długopisy, chcieli odpowiadać pisemnie na pytania testowe i ich jedynym pytaniem dotyczącym ankiety było pytanie o mój numer telefonu. AWF jest jedyny i niepowtarzalny. Ale więcej już tam nie pójdę, całe szczęście :) Następnym miejscem ankietowania została polibuda - taki "deser", na koniec. Ludzi owszem, sporo - ale jak się okazało zajętych, czekających na zajęcia, spieszących się do domu, zmęczonych wykładami z matmy, z podkrążonymi oczami, opuszczonymi rękami, ciężkimi plecakami... Reagowali śmiechem na pytania ankiety, komentowali moją obecność na polibudzie słowami "no tak, co Wy tam na uniwerku macie w czasie wolnym robić, jak nie ankiety rozdawać", "co Ty dziecko już na piątym roku studiów jesteś?!" i tym podobne... Postanowiłam się jednak nie poddawać. No i jeden zero dla mnie! Bo jakoś wyszłam stamtąd z kompletem wypełnionych arkuszy. Uniwerkowicz musi być silny psychicznie wybierając się na polibudę. ;) I tak oto prac naukowych w terenie zmierzch nadchodzi mozolnie... Znowu się rozpisałam. Mam w głowie jeszcze trochę rzeczy, o których chciałabym napisać, ale patrząc na ilość oraz długość wpisów mojej zacnej siostry wnioskuję, że ja chyba mam tendencje do wodolejstwa lub grafomanii...albo nadmiernego ekshibicjonizmu. Muszę się kontrolować ;) Na dziś to już koniec. We'll be in touch.
P.S. Kocham Was wszystkich, którzy to czytacie i mam nadzieję, że nie jesteście tylko moją mamą, kuzynką, bratem i szwagrem. Ale nawet jeśli czytacie to tylko Wy, to i tak Was kocham (tzn. loffciam) :***

Z życia studentki - wersja II


Moje plany na następne 20 minut: spędzić czas w gronie moich ukochanych współlokatorek, pijąc z nimi herbatkę i zajadając się biszkopcikami (chleba na kolację jakoś zabrakło). Byłoby to jeszcze przyjemniejsze, gdyby nie świadomość, że powinnam przygotować wypracowanie z historii literatury amerykańskiej. Mam napisać je jutro na zajęciach, ale żeby dobrze poszło, muszę wiedzieć o czym pisać, a do tej pory niewiele w tej sprawie zrobiłam. Cóż, mówiąc językiem pseudopoetyckim: "brak mi weny", ale tak naprawdę powód jest prozaiczny: lenistwo i zmęczenie. Swoją drogą – ładnie można nazwać lenistwo, prawda? Da się użyć ładnych słów do opisania czegoś brzydkiego, przez co człowiek próbuje usprawiedliwić się przed samym sobą albo złagodzić wrażenie innych. Łatwo przy tym zapomnieć, że zakłamywanie rzeczywistości jest niebezpieczne. C.S. Lewis mistrzowsko ukazał ten fenomen w książce "Z milczącej planety" (polecam lekturę). Żeby był happy end, napiszę, że mam zamiar się przełamać i wziąć do roboty zaraz po kolacji – może później opiszę, co z tych zamiarów wynikło.

( z życia studentki )

czwartek, 19 listopada 2009
Pierwszy dzień prac naukowych w terenie. Czyli... ankietowanie. Od dziś nie straszna mi żadna praca ;) Poznałam życie od nowej strony – wiem, jak się czują i co myślą:
1. Hostessa (Uśmiechaj się! Idź wyprostowana! Bądź miła! Postawa otwarta!)
2. Przedstawiciel handlowy (Na pewno się zgodzi wypełnić ankietę, grunt to pozytywne podejście, uda mi się go namówić, uda!)
3. Świadek Jehowy ("Przepraszam, masz może 20 minut?", "Czy mogę zająć Ci chwilę?" + ten zmieszany wyraz twarzy zaczepionego w pierwszych kilku sekundach rozmowy, kiedy widzi, że trzymam coś w ręce i zapewne mam zamiar mu to wręczyć)
4. Aktor (twarz blacha + uśmiech + wyuczona kwestia: "To jest badanie związane z psychologią konsumenta, zajmie tylko kilka chwil")
5. Dyplomata ("Nie mogę zdradzić teraz tematu mojej pracy, ale proszę zostawić mi swojego mejla i na pewno się odezwę, kiedy wyniki już będą")
6. Lekkoatleta ("Zaraz do Pana wrócę" -> bieg po schodach w górę -> "A Panu jak idzie? Troszkę to jeszcze zajmie? W porządku, będę za 5 minut" -> bieg przez korytarz -> "O, Pan już skończył, mam nadzieję, że długo Pan nie czekał?" -> bieg po schodach w dół... brakuje tylko przeskakiwania przez barierki, ale miałam ciasne dżinsy ;) )
Wiem nawet, co czuje automatyczna sekretarka, kiedy musi powtarzać ten sam komunikat, tym samym tonem, po kilkanaście razy (tłumaczyłam wszystkim, jak prawidłowo wypełnić kwestionariusz). Wszyyyystko już wiem. A najlepiej wiem to, że do żadnej z powyższych profesji nie jestem długoterminowo powołana, co napawa mnie poczuciem prawdziwej ulgi i nieskończonego szczęścia.
Poza tym wszystkim, wzbijając się ponad tą przyziemną sferę zabiegów socjologicznych, pamiętać należy, że liczy się efekt! 23 ankiety już mam! Zostało tylko 67.
Swoją drogą to, że miałam dzisiaj tyle energii i zapału, i że ci wszyscy ludzie zgodzili się poświęcić swój czas na czasochłonne ankiety, zawdzięczam w dużej mierze J.C. Zresztą, oboje wiemy, że muszę sprawnie przejść ten etap, by wejść w następny, który czeka na mnie z niecierpliwością (i z wzajemnością) :) Praise the Lord. He is good. Always!

...i kręci się, kręci się koło za kołem...

wtorek, 17 listopada 2009
Ostatnio ten wierszyk jest mi bliski. Prócz codziennych podróży maszyną po szynach ospale (SKM), w ubiegłym tygodniu trzy razy pokonałam trasę Reda-Gdynia-Bytów i z powrotem na kole za kołem (PKS).
Całe szczęście na uczelni koła za kołem nie ma :) W tym roku, oprócz pracy licencjackiej, czekają mnie głównie egzaminy, zaliczenia z oceną (czyli egzaminy pod inną nazwą) i zwyczajne zalki.
Dziś na przykład, jako element zaliczenia ćwiczeń z metodyki, razem z koleżanką Alą prowadziłam zajęcia dla Chińczyków. Otóż nasza uczelnia zaprosiła młodych ludzi z Chin, by sobie u nas postudiowali. Zanim jednak zaczną "normalną" naukę, mają podszkolić angielski i poznać lepiej polską kulturę. Naszym zadaniem było opowiedzieć im (po angielsku) o zimie w Polsce - jaka jest pogoda, co można robić, gdzie warto pojechać. Przygotowałyśmy trochę zdjęć i filmików, nie zapominając o ikonie polskiej kultury - ADAMIE MAŁYSZU :) Przy okazji dowiedziałyśmy się trochę o zimie w Chinach. Wiecie, że oni mają MIESIĄC wolnego od szkoły zimą? I TRZY MIESIĄCE wakacji latem? Brzmi nieźle. Ale nie ma co zazdrościć - nie mają Świąt Bożego Narodzenia. I nie mogą głośno mówić o tym, że wierzą w Jezusa. A ja mogę i właśnie o tym najchętniej nie tyklo mówię, ale i śpiewam :)

...szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem...

poniedziałek, 16 listopada 2009
No i powrót do rzeczywistości. Ale jaki powrót! To była podróż życia - a właściwie potencjalnej śmierci ;) Jechaliśmy autobusem, który był prawie pusty. Kierowca był jakiś taki... specyficzny. Zapalał światło w autobusie tylko na czas sprzedawania biletów, a pozostałą część drogi jechaliśmy w ciemnościach. Jak to ujęła Kasia - to była podróż "autobusem widmo". Wszyscy pasażerowie przestali być na luzie, jak kierowca zaczął "na luzie" zjeżdżać z każdej górki, a potem mylić pedał gazu z hamulcem. Ja jednak nabyłam (a może się z nią urodziłam?) zdolność zasypiania w środkach transportu - toteż ze słuchawkami w uszach, zajmując dwa fotele, przespałam większą część tej mrocznej trasy, wcześniej z zaufaniem powierzając oczywiście moje (i wszystkich pasażerów) losy w Boże ręce. Tak oto szczęśliwie dotarłyśmy wszystkie trzy na miejsce.
Jutro uczelnia. Właśnie, uczelnia! Zrobiłam sobie tydzień wolnego i już prawie zapomniałam o moich powinnościach... Odtwarzam sobie w głowie inne wersje dialogu, niż ten który odbyłam ostatnio z moją panią promotor. Wyobrażam sobie, że na jej propozycję:
- Pani Melanio, jak te hipotezy w pani pracy się potwierdzą, to trzeba będzie z tym koniecznie iść dalej! Publikować, wygłaszać na konferencjach!
ja odpowiadam zdecydowanie:
- Przyjmuję do wiadomości pani propozycję, ale myślę, że kariera naukowa nie jest mi pisana. Nie czuję się powołana do takiego kierunku rozwoju, ja wolę śpiewać.
:D
To jest jeszcze najłagodniejsza wersja z tych wszystkich, które sobie wymyśliłam. W rzeczywistości dialog wyglądał mniej więcej tak:
- Pani Melanio, jak te hipotezy w pani pracy się potwierdzą, to trzeba będzie z tym koniecznie iść dalej! Publikować, wygłaszać na konferencjach!
- Yyyy....
- Te wyniki mogą być bardzo przydatne w dłuższej perspektywie, bo są całkiem trwałe! Nie ma co się z nimi chować, pani Melanio.
- Ekh, hmmm, yyy...

Podsumuję dzisiejszy post używając słów mojego dobrego znajomego: "także tego...".

...ruszyła maszyna po szynach ospale...

czwartek, 12 listopada 2009
Ja teraz jestem w domu rodzinnym, gdzie czas płynie inaczej niż w większości miejsc na świecie. U nas największy zegar wskazuje czas "środkowokuchenny", czyli przyspieszony o 15 minut w stosunku do czasu standardowego. Ma to motywować domowników do punktualności, ale i tak wszyscy wiemy, że zegar kuchenny się spieszy i odliczamy sobie te 15 minut, albo czasami i więcej, zaokrąglając do 20. Dla naszej babci czas chyba też jakoś inaczej płynie - we wtorek obchodziła 89. urodziny (a warto dodać, że wygląda na 30 lat mniej). Było rodzinnie, tłoczno i... całkiem miło. Nie obyło się też bez minikoncertu Emensis. Granie w gronie rodzinnym jest wdzięczne, bo wszyscy, znając piosenki na pamięć, śpiewają je razem z nami. Wierna, sprawdzona, oddana i zawsze ochoczo zaangażowana publika :) Mam jednak wrażenie, że piosenki w tym wydaniu brzmą trochę ogniskowo. Nawet nie przez to, że śpiewamy wszyscy na raz, ale przez (co tu dużo kryć) moje granie na gitarze :) Muszę nad tym popracować. Popracuję. Zabiorę się za to... za 15 minut ;)

Miejsce (blogowego) startu

poniedziałek, 9 listopada 2009
Od dzisiaj zaczynamy prowadzić naszego bloga! Na początek kilka szczegółów organizacyjnych: bloga prowadzimy my – czyli Emensis, czyli... Melania i Maja Nowotnik. Oznaczeniem autorki każdego posta nie będzie podpis, ale rysunek. Od razu wiadomo, która jest która, prawda? A kiedy na obrazku będziemy obie, oznacza to, że posta piszemy razem, tak jak teraz :) Mamy na razie zagadkę z tym, czy ktoś (dodając komentarz) może w polu "komentarz jako" wpisać swoje imię, a nie być autorem "anonimem" - możliwe, że tak się nie da. Damy znać, jak tylko uda się nam rozwiązać tę zagadkę :)