To jest jakiś kosmos! Znowu wygrałam :D

piątek, 26 lutego 2010
Tym razem konkurs PLASTYCZNY :D na PSYCHOLOGII!!! 8D Emejzing. Life is full of... paradoxes ;D
Jakiś czas temu pisałam o konkursie na "(poza)naukową twórczość psychologów". Postanowiłam wziąć w nim udział i wycięłam z moich zeszytów kilka stron różnych bazgrołków. Umieściłam je nawet na blogu (wpis "Radosna twórczość Mesi") i zrobiłam mały sondaż, jaka praca ludziom najbardziej się podoba. Najczęściej wybierane były dwie, a potem z tych dwóch wybrałam jedną i wrzuciłam do specjalnego kartonowego pudełka przy psychologicznej szatni. :)
Było mi trochę głupio, bo dowiedziałam się, że zanim pracę zgłoszę, muszę na odwrocie napisać jeszcze NA JAKICH zajęciach ona powstała. Oznaczało to tak naprawdę, że muszę napisać na jakich wykładach niemiłosiernie się nudziłam. Na szczęście mogłam się do tego przyznać bez większych konsekwencji ;) dlatego, że ów szczególny wykładowca, z tego co wiem, jest już na emeryturze - więc nie dość, że ja na pewno nie wejdę już z nim w żadne przymusowe interakcje, to on nie dowie się o tym, że ktoś na jego wykładach mógł robić coś innego niż skrzętnie notować (a taka świadomość mogłaby zagrozić jego misternie tkanemu światopoglądowi...!). Więc pracę zgłosiłam.
Nie robiłam jednak żadnej kampanii w stylu "głosujcie!!! tu jest adres www, kliknijcie i oddajcie na mnie milion głosów" (czego rezultat właściwie widać teraz - bo nagrodę zdobyłam głosami JURY, a nie publiczności). Właściwie nic z tym wtedy dalej nie zrobiłam, zostawiłam sprawę swojemu biegowi. Nawet zapomniałam o dacie ogłoszenia wyników.
I tak oto dostaję wczoraj telefon od kolegi ze studiów (pozdrawiam Michała ;)) ... (a miałam ochotę go nie odbierać, bo siedziałam chora w domu i byłam odrobinę "wybita z rytmu" ;) - ale odebrałam oczywiście).
- "Melania? Szkoda, że Cię tu nie ma, bo wygrałaś (w tle jakieś mega oklaski i wrzaski). Czy mam za Ciebie odebrać Twoją nagrodę? Przyniosę Ci ją na zajęcia w przyszłym tygodniu."
No i ten... także tego... Oczywiście pierwszą reakcją było usprawiedliwienie się z nieobecności, drugą: radość, a trzecią - CIEKAWOŚĆ, co takiego wygrałam. Kolega jednak za nic nie chciał mi wyjawić, czym jest moja nagroda.
- "Aaaa, nie nie. Nic nie powiem. Zobaczysz, jak dostaniesz."
Łe phi... :/(chyba jednak nie pozdrawiam Michała! ;) )
Jak myślicie, co to jest? <:F>
Bo ja sobie wyobrażam, że to np.
1. Może zwolnienie z pisania pracy magisterskiej podpisane przez moją panią promotor ... (ja w ogóle się dowiedziałam po fakcie, że ona w tym JURY była! Czyli prawdopodobnie głosowała na moją pracę :D Ale nie wiedziała wtedy jeszcze, że to moja... dowiedziała się już jak wygrałam... więc może jeśli nawet oficjalną nagrodą NIE jest jednak zwolnienie z pisania pracy mgr, to uda mi się to załatwić kameralnie, na jej konsultacjach??! :D : D).
2. Albo może to jest np. kilkuosobowy bilet do ciepłych krajów, albo... jednego takiego kraju. Ciepłego całkiem. Byłoby fajnie, och fantastycznie by było...! (:
Ale... to pewnie będzie breloczek, albo długopis z napisem UG. ;D
Jakkolwiek - i tak się cieszę. Oczywiście. Bardzo bardzo. To takie milusie.

Tutaj dowód jakby co: WYNIKI KONKURSU - BREVI MANU

"Miejsce startu" Płytą Roku 2009

czwartek, 25 lutego 2010
Hurrra! Wygrałyśmy konkurs ogłoszony przez Radio Chrześcijanin na płytę roku 2009. Uzyskałyśmy ponad 50% głosów. To dla nas bardzo duże wyróżnienie, zwłaszcza, że krążek ukazał się dopiero pod koniec zeszłego roku i był to nasz debiut. Nagrodą w konkursie ma być dodatkowa promocja w Radio Chrześcijanin. Super ;D
Bardzo dziękujemy wszystkim za oddane na nas głosy! Wiemy, że było Was dużo :) Pozdrawiamy serdecznie!

Wyniki głosowania można zobaczyć tutaj:
http://radiochrzescijanin.pl/plyta-roku/

:)
:)

Dawno żem nie pisała

niedziela, 21 lutego 2010
Chodzi o to, że tyle się dzieje, że aż nie ogarniam! W ostatnim czasie spotkało mnie wiele niecodziennych klimatów. Pierwsza rzecz, do której sięgam pamięcią to wyjazd w góry, podczas którego jeździłam na desce (tak, o tak!). Na desce jeździłam, jeździłam na desce, deska straszna mi nie była. I nawet zakwasy nie były mi straszne. Ponadto miałam towarzystwo w postaci Kasi Barszcz, która chętnie towarzyszyła mi na stoku pod względem tempa zjeżdżania i upadków na ... upadków. ;) Tak więc pierwsza część ferii była bardzo sportowa, z czego dumna jestem, bo samą siebie o to nie podejrzewałam ;) Ponieważ początkowo moją główną motywacją wyjazdu do Bielic było co innego - spędzenie czasu z Państwem B. i Mają razem wziętymi. I to się też udało! Na dodatek dołączył do nas niespodziankowo Kubuś - co sprawiło, że było milej niż miło (rym mię wyszedł był). Następnie przyszedł tydzień ferii w domu pod znakiem "Marka Gangreny" czyli tłumaczenia i oglądania z familią serii nauczań amerykańskiego pastora Marka Gungera na takie tam różne tematy ;) a potem panele dyskusyjne, których stałam się samozwańczym moderatorem ;) To wszystko połączone z wyrzutami sumienia, że siedzę w domu i nie przygotowuję się do nowego semestru, zaniedbuję studia, nie śledzę zapisów internetowych na zajęcia i nie piszę pracy magisterskiej i nie znam odpowiedzi na pytania koleżanek pytających o sprawy uczelniane (bla bla bla). Ale przecież nie po to są ferie...! Więc wyrzuty były szybko tłamszone. Potem... potem kilkudniowy wyjazd do K-ny i duużo muzyki. Muzyka we mnie, przeze mnie, na mnie, poza mną, obok mnie (i we wszystkich pozostałych konfiguracjach). Ale ponieważ moja pamięć jest bardzo krótka i wybiórcza, to najlepiej pamiętam to, co działo się ostatnio. Czyli Zimowy Zjazd. Duża impreza, dużo ludzi (a ja taka mała). Ale o samych wrażeniach zbyt dużo by opowiadać, więc skupię się tylko na zabawnych rzeczach, które spotkały mnie i mą wielebną siostrę tylko przy okazji Zimowego Zjazdu. I jakoś tak zabawnie wszystkie dotyczą komunikacji miejskiej lub poruszania się po mieście, ogólniej rzecz ujmując.
Pierwsza z nich to przygoda z dojazdem pierwszego dnia. Jadąc tramwajem zdążyłyśmy w ciągu pierwszych 5min skonsumować nasz prowiant: banan x 1 o raz tarczyn pomarańczowy x 1. No i albo przez kolejne 25min drogi czekało mnie trzymanie tych śmieci w rękach, albo... mogłabym je wyrzucić na jakimś przystanku tramwajowym wybiegając szybciutko i trafiając nimi do kosza. Pozwoliłam więc sobie na zabawę w tę drugą opcję. Co przystanek stawałam przy drzwiach i sprawdzałam, czy kosz jest na tyle blisko od tramwajowych drzwi, żebym mogła butelką i bananem w niego trafić (na wybiegnięcie czasu bym nie miała, bo jednak drzwi otwierały się i zamykały bardzo sprawnie i szybko). Niestety... okazja, mimo że wyczekiwana, nie nadchodziła. Zupełnie nie byłam jednak świadoma, że ja wraz z moją "zabawą" jestem przedmiotem obserwacji pewnej neurotycznej pani w średnim wieku, zajmującej krzesło w tylnej części wagonu tramwajowego. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy na przystanku, na którym ona wysiadała (jak się kilka sekund później okazało - my też) podbiegła do mnie, wyrwała mi skórkę od banana z ręki i krzyknęła, że ona to wyrzuci. Ja oniemiała zdążyłam wykrztusić z siebie uprzejme "dziękuję" dopiero po jakiejś minucie. Jaki wniosek z tej historii? Hmmm. Może taki, że dżentelłumen isnieją ;D
Kolejna przygoda zdarzyła mi się również w tramwaju. Wszedłszy wraz z mą wielebną siostrą do wagonu pierwszego, udałam się do okienka kierowcy, by zakupić u niego cztery ulgowe godzinne bilety. Niefortunnie jednak moje zamówienie sformułowałam w takiej kolejności: "poproszę cztery godzinne bilety ulgowe". Cisza. Kierowca myśli, myśli. I oburzony odpowiada "czterogodzinne!? Takich nie ma!" Na co mi automatycznie przyszła na myśl scena z Madagaskaru 2, kiedy pingwin obiecuje odbudować samolot w sześć-dziesięć miesięcy, a lew przerażony na to "sześćdziesiąt miesięcy?!" więc odwracam się do Mai i cytuję lwa. Maja słyszała całą akcję, więc zrozumiała i zaczęłyśmy się obie śmiać. Szkoda, że reszta nie wiedziała o co chodzi. Gorzej...! Reszta zafiksowała się na sformułowaniu "czterogodzinne" i kilka panów z paniami zaczęli żywo wymieniać się informacjami na temat nowych 4-godzinnych biletów komunikacji miejskiej. Ehh... :D
I ostatnia już przygoda, moja jedna z ulubieńszych: szukawszy miejsca (a konkretnie budynku szkolnego), w którym Zjazd Zimowy się odbywał, dojechwaszy na odpowiedni przystanek i wysiadłszy oraz zgubiwszy się, zapytałyśmy dwie starsze panie o drogę do szkoły. Na początku stwierdziły, że szkół w okolicy jest mnóstwo i że otrzymały za mało danych by nam pomóc, ale o dziwo hasło "zimowy zjazd" rozjaśniło sprawę. Czekamy więc na instrukcje, jak się tam dostać. Starsza pani po chwili namysłu z odczuwalnym zatroskaniem w głosie odpowiada: "jakby wam to wytłumaczyć dziewczynki... jakby to powiedzieć... jak byście musiały iść...hmmm... (w tym momencie pojawiają się w mojej głowie myśli: to jest AŻ tak daleko?? Aż tak trudno tam trafić?! o nie...) to wiecie co... to może tak: idźcie cały czas prosto, cały czas prosto prosto i nie skręcajcie nigdzie, i wtedy wyjdziecie prosto na szkołę, prosto przed wami będzie stała ta szkoła". Moim sukcesem w tamtej sytuacji było to, że śmiać się zaczęłam dopiero jak się odwróciłyśmy i przeszłyśmy parę kroków. Nie uraziłam starszej pani, a tym samym pozwoliłam mieć odczucie, że bardzo nam pomogła. Co właściwie... było prawdą :)
Koniec dzisiejszego wpisu. Pozdrawiam czule wszystkich Polaków. :)