Uratowałyśmy świat.

sobota, 19 grudnia 2009
Przedwczoraj były KasiStasi urodziny. Ten dzień był trochę stuknięty. To znaczy właściwie nie dzień (przecież!:) tylko my w tym dniu dałyśmy upust naszej świrniętości. Kasia, w ten ważny dla niej dzień, była skazana na moje i Mai towarzystwo. Najważniejsze jednak, że pod koniec dnia stwierdziła, że było super :D A jak się zaczęło? Kasia miała marzenie: „Mesia, chodźmy kiedyś w końcu nad morze, na ten klif w Gdyni Orłowie, ja tam nigdy nie byłam, strasznie chciałabym zobaczyć jak to wygląda". Postanowiłyśmy zacząć więc od spełnienia tego marzenia... Umówiłyśmy się, że spotkamy się na stacji Orłowo SKM po zajęciach. No i się spotkałyśmy. Ja wysiadłam, Kasia już czekała... A na dworze... śnieg... minus milion stopni... i tak na siebie patrzymy i do naszych głów równocześnie zapukał zdrowy rozsądek mówiący z politowaniem, że dzisiaj pogody na morskie klifowanie zdecydowanie NIE ma. Za porozumieniem stron udałyśmy się więc zobaczyć "ten drugi klif" - czyli poszłyśmy sobie do największego Centrum Handlowego w Gdyni, które się "Klif" nazywa. Pobłąkałyśmy się tam jak zgubione owieczki, ale w międzyczasie uknułyśmy (według nas bardzo sprytny i błyskotliwy) plan: spotkamy się z Mają w CinemaCity, pójdziemy zjeść coś dobrego, a potem do kina. W końcu "na pewno grają coś fajnego". No i faktycznie - dojechała do nas Maja, zjadłyśmy smaczne pizze siedząc boso na poduszkach w jakiejś pseudo-wschodniej knajpce (w knajpce wszystko było wschodnie oprócz kelnerów, muzyki, jedzenia i wystroju- stąd pseudo, ale jednak było miejsce, gdzie po 'uprzednim ściągnięciu obuwia' można było usiąść na poduszkach za kotarką - stąd wschodnia). No, a potem udałyśmy się do kina. Okazało się, że jedyny film, który był "w miarę" do obejrzenia to "2012". Sęk w tym, że trwał około 3 godzin, czego wcześniej nie przewidziałyśmy. A na siedzenie 3h w kinie o tej porze nie mogłyśmy sobie pozwolić, bo miałyśmy półgodzinne Emensisowe spotkanie umówione już wcześniej z ekipą "Pod Prądu". Stwierdziłyśmy więc, że w zaistniałych okolicznościach wszystko wskazuje na to, że nadszedł czas na mały deserek. Dopiero potem umówione spotkanie, a potem-potem jak starczy sił: kino. Deserek był rzeczywiście niezły - bo skonsumowany w pijalni czekolady. Spotkanie późniejsze wyszło bardzo najs. Stwierdziłyśmy, że w takim razie mamy siły jeszcze na kino. I tutaj tak naprawdę historia dnia się dopiero zaczyna. Film był... no... było nas mało w kinie. Więc pozwalałyśmy sobie na żywe i spontaniczne reakcje, które same się pojawiały. Od głośnego śmiechu (tutaj przytoczyłabym przykłady, ale sądząc po reakcjach innych, a raczej ich braku, to były to sytuacje śmieszne tylko dla nas), przez zaciskanie dłoni na poręczach foteli (ten samolot musi się wznieść wyżej, wyżeeeej! bo stuknie w ten budynek!!!), przez wstrzymywanie powietrza razem z nurkującym głównym bohaterem (on się nie utopi, bo ona go kocha, to się nie może tak skończyć! On na pewno zaraz wypłynie i się pocałują i będą żyć długo i szczęśliwie), do drobnych komentarzy "kocham amerykańskie filmy" (chwila grozy, potrzeba szybkiej decyzji, świat wisi na włosku i padają słowa: "zbierzcie wszystkie najpotrzebniejsze dane" - "tak jest kapitanie!" albo motyw z amerykańskimi programami komputerowymi działającymi na zasadzie "URATOWAĆ ŚWIAT? ENTER. RATOWANIE ŚWIATA: 10%-20%...100%. ŚWIAT URATOWANY.") Ja jednak też stwierdziłam, że moim bohaterem w tym filmie wcale nie jest postać główna. Ani nawet Amerykanin! Moim bohaterem jest... Saszka! Kasi skojarzył się on co prawda z Kronkiem (z Nowych Szat Króla), ale moim zdaniem Saszka jest boski... 1. Jego ruski akcent 2. Jego twarz blacha przy pilotowaniu mega samolotu 3. Jego bezinteresowne i bohaterskie poświęcenie, by ratować innych 4. Jego... ach, co ja będę pisać :D Saszka is my hero. Po prostu! <:F> W każdym razie film był długi (chociaż się tego za bardzo nie czuło) i dobrze zrobiony (chociaż się wiedziało, że ta ziemia się przecież nie zapada, że wieża Eiffla w rzeczywistości nadal stoi - to jednak efekty specjalne były spokko). Potem tak nakręcone i roztrzęsione emocjonalnie wyleciałyśmy z kina (godzina ok. 24.00) i obliczyłyśmy, że mamy bardzo mało czasu na pociąg do domu. Ruszyłyśmy więc w dziki bieg po śniegu, mijając ludzi i wyobrażając sobie, że zdążenie na kolejkę jest wyczynem na miarę ratowania świata przed zagładą. Toteż biegnąc krzyczałyśmy do siebie "szybciej! bo nas dogoni fala!", "tęęęęędyyyyyyyyy!!!!" - wymachując rękami i udając w biegu tryb "slow-motion". No i tam takie inne jeszcze zwroty padały, których teraz już sobie przypomnieć nie mogę ;) W każdym razie był mega ubaw. Wpadłyśmy do pociągu i starałyśmy się zachować spokój, mimo, że cały pociąg był w niebezpieczeństwie (o czym wiedziałyśmy tylko my) i że musimy zdążyć kupić bilety zanim zamkną się wszystkie śluzy ;D Udało się w ostatniej chwili: bilety kupione, pociąg uratowany. Tylko, że... pociąg nie dojeżdżał do naszej stacji docelowej. Musiałyśmy kolejne 30min przeczekać na stacji benzynowej w Rumi, czekając na SKM do Redy. O godzinie... no... późnej, przy sporym zmęczeniu fizycznym oraz zmarznięciu, Kasia wpadła na bardzo ambitną (jak na tamte warunki) zabawę: dokańczanie zdań. Nie trudno się domyślić, że odpowiedzi nie miałyby żadnego sensu dla kogoś słuchającego nas z zewnątrz. Ale 40min minęło jak z bicza trzasnął, to fakt. Wychodząc już (za aprobatą Mai), poszłam jeszcze powiedzieć pani obsługującej sklepik stacji benzynowej, że jest bardzo ładna (i to nie jako jakiś psikus, albo żart - moim zdaniem faktycznie była zjawiskowa! A co, jeśli o tym nie wiedziała? A co jeśli myślała o sobie, że jest brzydka i nic nie warta? Musiałam jej to powiedzieć! :D) i tak oto pozostawiłyśmy osłupiałą ekspedientkę wraz z jej miejscem pracy i ruszyłyśmy w ostatni etap podróży do domu. Oficjalne zakończenie opowiadania brzmi tak, że poszłyśmy szybciutko i grzecznie spać, bo nas bardzo zmorzył sen (nie ma sensu wspominać o tym, że po przekroczeniu naszego progu odzyskałyśmy siły i energię do zrobienia jeszcze kilku crazy rzeczy :P). Ale się rozpisałam! To już koniec posta. I basta.
PS. Postrafiam wsiskih Poljakuf i ... ziomkuf Saszki :D

bananowy wieczór od kuchni

piątek, 11 grudnia 2009
Istnieją tacy, którzy chcieliby poznać przepis na bananowe ciasteczka. Oto zdradzam więc naszą tajną recepturę...

Przede wszystkim należy wybrać się do sklepu, najlepiej takiego, który jest tani, albo takiego, gdzie są codziennie niskie ceny. Tam, w odpowiednim dziale (kierunek: lodówki) trzeba znaleźć rulonik różniący się zewnętrznie od opakowania papieru śniadaniowego jedynie napisem "ciasto francuskie". Kiedy najważniejszy produkt już leży w koszyku/wózku, warto zaopatrzyć się także w paczuszkę cynamonu, banany i cukier. Żeby wszystko wyszło, w domu powinien znajdować się nóż oraz działający piekarnik wyposażony w blachę. Po zakupach należy odpocząć, a po odpoczynku można zabrać się już do dzieła.

Wyjmujemy ciasto i rozwijamy rulonik, po czym tniemy ciasto nożem na kwadraty (dla lubiących wyzwania: każdy o polu 17cm²). Ważne - ciasto powinno być cały czas na papierze, papieru jednak nie kroimy. Następnie obieramy banany i kroimy na kawałki. Na brzegu każdego kwadracika ciasta układamy jeden kawałek owocu, posypujemy to niewielką ilością cukru i cynamonu i zawijamy ciasteczka, nakładając na owocową górkę ciasto z drugiego końca kwadracika (wszyscy oczywiście rozumieją, co mam na myśli). Powstają ruloniki, które układamy równomiernie na papierze, papier równomiernie na blasze, blachę wsuwamy równiutko do piekarnika, który oczywiście wcześniej nastawiliśmy na około 180° (tylko dla wyjątkowych umysłów: 179,4879°). Po około 20 minutach (dla tych, którzy nie tracą wiary w swoje zdolności matematyczne: po 19 minutach 56 sekundach i 2 setnych) wyciągamy gotowe ciasteczka, nie zapominając o użyciu chwytaczek ręcznie wykonanych na szydełku przez naszą babcię, która zawsze wierzyła w nasze kulinarne zamiłowanie. Wykładamy ciasteczka na duży talerz, robimy herbatę (na którą przepisu już nie zamieszczę) i cieszymy się smakiem, by potem walczyć z próchnicą...

Taką mniej więcej recepturę zdradził nam Munio, kiedy dawno temu odwiedził Redę. Dodam jeszcze, że zamiast bananów można użyć jabłek. Sonia dokonała ostatnio wariacji tego przepisu, dodając do każdego ciasteczka tartą czekoladę. Można też skropić owoce sokiem z cytryny, żeby nie było za słodko. Zachęcam do eksperymentów. Podejmijcie kulinarne wyzwanie i dajcie znać o wrażeniach smakowych (bo przecież nie pisałam tego wszystkiego tylko po to, żebyście mieli co czytać)!

O Zwyczajach Mikołaja

czwartek, 10 grudnia 2009
Nasz Mikołaj zwany jest często Mikołajeniem. Sama nie wiem dlaczego, ale wiem, że co roku na karniszu w kuchni wisi coś, co w noc poprzedzającą szóstego grudnia Mikołajeń tam zostawił bądź zgubił, a na stole leży biała kartka wypisana (czasem równie białym) wierszem. Nikt nigdy nie przyłapał Mikołajenia na gorącym uczynku, bo jego wizyta odbywa się zawsze w nocy (która w naszym domu jest przestawiona bardziej niż sam czas i trwa mniej więcej od 2 do 11 wg zegara wdudziestoczterogodzinowego). Nasza Mikołajeniowa tradycja powstała kilka lat temu. I tak pierwszy wiersz zaczynał się słowami "Ośnieżone srebrne kule, by zawartość zjadać czule (...)", a na karniszu wisiały 4 srebrne kule: jedna dla Mamy, druga dla Taty, kolejna dla Meli i ostatnia dla mnie. Każda o innej zawartości, zgodnej z gustami adresatów. Potem były "Osrebrzone sopelenie", rok później Renifereń Mikołajenia zgubił swoje podkówenie (żebyście tylko wiedzieli, z czego oni robią te podkowy!), w 2008 Mikołaj zostawił swoją własną rękawicę, a w tym roku...

"A w tym roku: ZASKOCZENIE!
Nasz Mikołaj wyjątkowo inne teraz miał... natchnienie.
Żeby boczków nie hodować
I w swetrzyskach ich nie chować
Przyniósł cudo do skakania -
Zimowych wieczorów wspólnego spędzania
- dla BADZIUSI, co jest wzorem (w tańcu) dla swej wnusi ;)
- dla MAJENI, bośmy jej uśmiechu wszyscy stęsknieni
- dla MECHASA, w takt EMENSIS niech pohasa
- i dla MAJSTRA, niech swe kości tak rozrusza, jak w młodości

- A gościnnie dla MARYSI, niech na necie wciąż nie wisi :D"


Kto zgadnie, co było w prostokątnej srebrnej torbie wiszącej na środku kuchennego karnisza?

Przy tej okazji należy wspomnieć o jeszcze jednym domowym zwyczaju: ten, kto pierwszy zobaczy ślady po Mikołajeniu, mimo trudnej do opanowania ciekawości, zostawia wszystko w nienaruszonym stanie. Dopiero w porze obiadowej, gdy wszyscy domownicy (włączając w to Mikołajenia incognito) są zebrani razem przy kuchennym stole, nadchodzi odpowiednia chwila, by wspólnie odkryć tajemnice srebrnych niespodzianek.

Radosna twórczość Mesi

środa, 9 grudnia 2009
Studenci naszej wspaniałej uczelni mają wiele okazji, by w różnorakich konkursach wykazać się swą bogatą i wszechstronną (bądź bardzo specyficzną) wiedzą. Są konkursy "Młody Naukowiec", są regularnie organizowane konferencje naukowe, na których można wygłaszać referaty... Jest też konkurs, który został niedawno ogłoszony na moim wydziale. Konkurs, który jest skierowany tylko do studentów psychologii i ma na celu zachęcenie ich do podejmowania działań na rzecz włączania się w naukowe życie uczelni. Jakie są zasady? Brzmią mniej-więcej tak: pokaż nam swoje bohomazy, a będzie fajnie! Generalnie chodzi o to, żeby wrzucić do skrzynki konkursowej jeden rysunek, który powstał z nudów (lub pobudzenia twórczego, które musiało znaleźć swe ujście, rzecz jasna) na jakimś z wykładów na psychologii. No i pomyślałam, że w końcu nadarzył się (na V roku!) konkurs, w którym chyba odważę się wziąć udział :D Nie wiem tylko jaki rysunek wybrać. Pokazuję więc tutaj kilka, a za pomocą komentarza do posta, można zostawić swój głos :)

1. "ALE O SO CHOSI?" - czyli obrazek nr 1 (to chyba był jakiś dłuuugi wykład...:)

















2. "MIŁOŚĆ I NIENAWIŚĆ" - czyli egzystencjonalne nudy na psychologii społecznej

















3. "SERSA" - czyli jak już nie masz pomysłu, co rysować, motyw serca zawsze uniwersalny!










4. "DWA ŚLIMAKI" - ja już nie wiem o co tu chodziło, mam nadzieję, że nikt tego nie zanalizuje psychologicznie ;)











5. "WSZYSTKO MA SWÓJ POCZĄTEK" - filozowanie na potrzeby doczepienia ideologii do powstałego bezwiednie bohomaza

o szczęściu nieco...

piątek, 4 grudnia 2009
"Szczęście to umieć cieszyć się z małych rzeczy" - nie wiem kto, nie wiem kiedy i gdzie to wymyślił i nie pamiętam skąd znam ten cytat. Ale ten, kto to powiedział, to chyba mądry człowiek był, bo moim zdaniem coś w tym jest. Takie codzienne szczęście składa się głównie z małych, pojedynczych chwil, które trzeba się nauczyć doceniać. Uuu, ale ja dzisiaj filozuję! Ale to dlatego, że miałam dzisiaj takie zajęcia. Dowiedziałam się na nich paru ciekawych faktów o ludziach, którzy pozytywnie patrzą na życia blaski (chociaż to akurat żadna sztuka), a jednocześnie mają zdolność do znajdowania promyków pozytywności w życia cieniach albo rzeczach prozaicznych. Mowa o... optymistach. Z badań wynika, że: 1. Optymiści dłużej żyją 2. Optymiści osiągają więcej celów i są skuteczniejsi w działaniu 3. Optymiści mają wyższą samoocenę 4. Lepiej radzą sobie ze stresem. Ale najważniejsze, czego się dzisiaj dowiedziałam i najbardziej dla mnie odkrywczo-zaskakujące jest to, że podobno optymizmu można się NAUCZYĆ! Ta wieść mnie ucieszyła. Właściwie to... sama siebie uważam się za optymistkę (odziedziczyłam po tacie, może w nieco mniejszym natężeniu "niepoprawności"), ale w moim otoczeniu znajdują się również malkontento-narzekacze. Są to ludzie bardzo kochani, ale czasem trochę marudzą :) No dobra. Przejdźmy do konkretów: w ramach uczenia się optymizmu, narzekacz musi m.in. zrezygnować ze swojego dotychczasowego ...mówienia. Nawyk używania zwrotów "nie mogę", "nigdy mi się to nie udaje", "nic nie umiem", "nie dam już rady" itp. wyzwala wiarę w to, że rzeczywiście tak jest (a prawie nigdy tak NIE jest). Jak zmienić nawyk? Podobno tak: trzeba conajmniej 20 razy pod rząd (bez przerw i wyjątków) powtarzać zachowanie dobrego nawyku, który wstawiamy w miejsce starego, złego nawyku (oznacza to, że jeśli chcemy np. nauczyć się wstawać o 6.00 rano, to przez 20 dni z rzędu, bez wyjątków, o takiej porze wstajemy, a po tym czasie wstawanie o tej porze powinno być już pikusiem). Jak zmienić zły nawyk mówienia? Trzeba zamienić zwroty z negatywnych w pozytywne, np. z "nigdy mi się to nie udaje" w "pamiętam, jak wyszło mi to wtedy i wtedy"... Itd.
To jest fajne o tyle, że mi pokrywa się z tym, co Biblia mówi na temat języka. Właściwie w Biblii to jest ujęte jeszcze dosadniej: w jego mocy jest życie i śmierć! To, co mówimy ma znaczenie, bo wyzwala (pozytywną lub nie) wiarę. "Wyznanie przynosi posiadanie". Coś w tym jest. Jasna sprawa, że przez samo mówienie "jestem super, uda mi się" nie osiągniemy szczytów, ale będzie nam z pewnością o wiele łatwiej!
A jeszcze apropos doceniania różnych małych rzeczy, to... ćwiczę, ćwiczę! :) Dzisiaj np. w drodze na uczelnię mogłam płynnie, bez zatrzymywania się przechodzić na światłach, bo akurat jak się do nich zbliżałam, zapalało sie zielone. To daje takie fajne uczucie satysfakcji (Yeah! Królowa idzie, nawet światła uliczne są na jej usługach!:D). A np. w drodze powrotnej, moje kubki smakowe zapragnęły tęsknie doświadczyć smaku ich ulubionego batonika (nie powiem jakiego, nie będę przecież Knoppers'om kryptoreklamy robić) i okazało się, że miałam przy sobie TYLKO tyle i dokładnie tyle, ile trzeba było na niego wydać. Oczywiście tu można się zatrzymać i wywnioskować, że biedna jestem, skoro nie mam nic w portfelu ponad 1,38. Ale...ale...ale to nie jest ważne (no przynajmniej mało istotne w tamtym momencie) :D
Aha, na dowód mojej szczerej radości udostępniam publicznie widok mojego pełnego uzębienia wraz z okalającą go twarzą (czyli pod pretekstem posta na blogusiu, wrzucam swoją słitaśną fotkę).
Loffciam! :**
Let God's love, peace, wisdom and joy be with you everyday!
Loffciam łans egejn ♥♥♥