
I tak oto od połowy września siedzą (a właściwie większość dnia to stoją) w Holandii i pracują. Czy ciężko? Taaak, ciężko... Czy wygodnie? Nieee, nie wygodnie. Czy zarabiają wystarczająco dużo? Nie, nie wystarczająco. Czy wierzą w cuda? Taaaak, wierzą.
W międzyczasie zakupiły były już bilety do Sydney (z 13-godzinną przesiadką w Szanghaju), zapłaciły za szkołę (Hillsong International Leadership College, BABY!), która je z wdzięcznością i otwartymi ramionami przyjęła, a to z kolei pozwoliło im aplikować już o wizę do Australii. Nawet już zrobiły badania lekarskie potrzebne do wizy. Obie grzecznie prześwietliły się holenderskim rentgenem i dały się zważyć, zmierzyć i osłuchać holenderskiemu lekarzowi ogólnemu. Więc sprawy idą tutaj na przód ("tutaj" - czyli konkretnie w Holandii, skąd ten post jest właśnie pisany, a jeszcze konkretniej z miasta Arnhem, a jeszcze konkretniej z domku szeregowego przy ulicy Bollhofstraat, a właściwie to pokoju w tym domku, a jeszcze dokładniej to z pokoju na piętrze, na przeciwko schodów).
Czy Emensisom uda się spełnić swoje marzenie? Czy znajdą lepiej płatną pracę? Czy będą mogły wrócić do domu na Święta? Tego wszystkiego, Drodzy Czytelnicy, dowiecie się już w następnym poście! ;) Albo może i następnym po następnym. Jeśli uda nam się napisać ten następny przed następnym.